lokalnie • tutejszo • blisko

Jakoś się tak utarło, że nasze życie, chyba głównie spożywcze, ale nie tylko, zamknięte jest w ścianach galerii handlowej (i to nierzadko wcale nie tej najbliższej), albo jakiegoś dyskontu, czy (co chyba jest najczęstsze w Polsce) w znanej wszem sieci sklepów z owadem w logo i nazwie. I nie można się temu dziwić. Tak nam wmówiono. Podobnie jak to, że mydło musi być w płynie, myć się trzeba produktem z gigantycznego koncernu, a gąbka z plastiku to najlepsze rozwiązanie. I ja naprawdę mam tego dość.

LOKALNIE • NIE ZNACZY W POBLISKIM DYSKONCIE

Kto mnie zna osobiście, albo śledzi te moje paplanie, czy to tutaj, czy gdzieś-tam-gdzieś, zauważył pewnie, że ostatni rok, może dwa to rewolucja w moim myśleniu. Zaczęło się to od tego, że poddałem pod wątpliwość pewne założenia, coś co było a priori, pewne prawdy, które ktoś wtłoczył mi do głowy i po prostu uznałem, że skoro tak jest to musi tak być. Nie zastanawiałem się wcale nad tym, że przecież kiedyś było inaczej, a od nie tak wcale dawna jest tak. I to dotyczy wielu dziedzin życia – spożywki, chemii gospodarczej, jedzenia, planów życia, rytmu dnia.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, jest wszędobylski plastik. I mówiąc wszędobylski mam pełną świadomość wagi, jaką to słowo niesie za sobą. Bo już nie chodzi mi tylko o to, że w plastik zapakowane są produkty płynne, czy sypkie. Obecnie, w plastik zapakowane jest absolutnie wszystko, łącznie z owocami i warzywami, który – o zgrozo – mają swoje własne opakowanie w postaci skórki, które chroni je przed szkodliwymi rzeczami. A już gruzem są takie wymysły, jak gotowane buraki w plastikowej zgrzewce, czy obrane banany w plastikowym woreczku. To wszystko, takie ułatwianie sobie życia tu-i-teraz powoduje wzrost utrudnień w przyszłości. Ale o plastiku będzie kiedyś osobny wpis, bo to temat rzeka.

Idąc za ciosem, zacząłem zastanawiać się nad tym, że te warzywa, popakowane w plastik, gdzieś indziej pewnie da się kupić bez zbędnego opakowania. I tak, po niezbyt długiej podróży, dotarłem na targ bieńczycki, gdzie wędruję co sobotę, czasem częściej (zależy kiedy skończą się kiszone).

(fot. unsplash)

I to nie chodzi absolutnie o to, że nagle zapraszam was na Bieńczyce, choć jeśli masz po drodze, to serdecznie witam. Chodzi o to, że naprawdę zakupy na targu to same korzyści (no może poza tym, że dla ludzi XXI wieku jest to poważne wyjście ze strefy komfortu).

Jak już wspomniałem, Wszystko zaczyna się od tego, że zbyt wiele rzeczy, które funkcjonują w naszym życiu przyjęliśmy bezrefleksyjnie. Jak choćby to, że w takim dyskoncie jest wszystko, czego potrzebujemy. Nasze zakupy, a także poprzedzające je potrzeby, jesteśmy w stanie zaspokoić w jednym miejscu. Tak więc, kupujemy tam zarówno chemię gospodarczą, owoce i warzywa, pieczywo, napoje, nabiał, mięso, a od jakiegoś czasu również wyposażenie domu, rośliny domowe, czy ogrodowe. Oczywiście, przekłada się to na komfort zakupów, bo ściany sklepu zazwyczaj jednak nie są z gumy, a produktów dostępnym do sprzedania jest coraz więcej. Kurczą się zatem ścieżki, alejki, korytarze. Kolejki się wydłużają, czas spędzony w sklepie także.

A teraz zastanówmy się chwilę nad jakością sprzedawanych produktów. Dyskont nie zastąpi drogerii, kwiaciarni, księgarni, sklepu z wyposażeniem wnętrz, piekarni, warzywniaka, czy po prostu sklepu z nabiałem. Dyskonty nie mają takiego wyboru, jak sklepy specjalistyczne. To widać przede wszystkim na dziale chemii. Wybór nie jest tak szeroki, jak w popularnej drogerii. Do wyboru są dwie szczoteczki do zębów, trzy pasty, kilka płynów do mycia, ze cztery szampony.

A teraz zastanówmy się nad działem owocowo-warzywnym, pieczywem, czy nabiałem. Sytuacja ma się analogicznie. Może i jest wybór, ale nie chcę nawet rozmawiać nad jakością sprzedawanej marchewki, najczęściej jednak nie z Polski, która musiała pokonać ileś-tam kilometrów, przetrwać drogę i jeszcze kilka ładnych dni dobrze wyglądać na półce sklepowej.

PATRIOTYZM LOKALNY I SMAK TUTEJSZY

Oczywiście nie chcę gloryfikować rolników z Krzeszowic, Cianowic, czy Pobiednika Wielkiego. Mój kolega z pracy ma sąsiada ze sporym polem, chyba akurat kukurydzy i opowiada mi wręcz za każdym razem, jak próbuję debatować nad jakością mięsa w dyskontach, że skoro na polu rośnie TYLKO kukurydza i nic więcej, nie ma jednej myszki, a sąsiad polewa BÓG-JEDEN-RACZY-WIEDZIEĆ czym te zielsko, to on dziękuje bardzo. Zdaję sobie z tego sprawę i staram się być naprawdę krytyczny do tego, co dzieje się na targach. Ale od razu zapala mi się lampka – halko, dokładnie to samo jest wszędzie. Także ten argument przeciw targom odpada.

Myślę przede wszystkim o tym, że kupowanie na targu to kupowanie od lokalnych producentów. Bo naprawdę, w jednym tylko Krakowie targów jest milionpińcet. I ci wszyscy rolnicy naprawdę mają miejsca do wyboru do koloru. Znam akurat osobiście kilka osób. Mam ulubione małżeństwo z truskawkami, malinami i bakaliami. Mam inne małżeństwo na takie podstawowe warzywa, inną panią od uzupełniania. Jest pani od cytrusów, pani od czereśni, pan od kasz. Część znam osobiście, część targowo. Ale to nic nie znaczy. Napiszecie – hej, chodzisz do jednych, bo boisz się poszukać taniej. I nie, nie zgodzę się. Po prostu po pierwsze, wspieram lokalnych rolników, bo uważam, że jeśli ja o nich zadbam, to oni zadbają o mnie. Jeśli ja (my?) zadbam o rolników, kupię u nich, dam im zarobić, oni będą produkować, będą pracować, będą sprzedawać. Im więcej zarobią, tym lepsze rzeczy sprzedadzą. Inną rzeczą jest to, że Państwo od warzyw znają mnie i już wiedzą, żeby mi kitrać kiszone te mniejsze, bo wpadam zwykle po weekendzie, że nie biorę plastikowych siatek i, kiedy trzeba, powiedzą – e, dzisiaj lepiej nie brać pomidora, bo takie już dojrzalsze – no chyba, ze na przetwór.

(fot. ap)

Inna rzecz to smak tutejszy. Wymyśliłem sobie taki związek frazeologiczny, który określa to, co tutaj. Bo kupowanie na targu od lokalnych rolników to integrowanie twojej flory bakteryjnej, dróg pokarmowych i później również preferencji z tym co tu, na miejscu, co daje najbliższe ziemia. I wiem, czuć na kilometr Pocahontas i wierzeniami ludowymi. Ale właśnie coś w tym jest. Chociaż ta kwestia wymaga osobnego wpisu, to powiem dwa słowa.

Nauczyliśmy się czegoś przedziwnego, co od jakiegoś czasu mnie uwiera i mówię – dość. Bo nie po to żyję w Europie, w Polsce, w Krakowie, żeby jadać codziennie awokado, ananasy, banany, czy inne egzotyczne cudawianki. Urodziłem się akurat tutaj, żyję akurat tutaj, wybrałem akurat to miejsce i tę szerokość geograficzną, akurat ta pora roku, ta pora dnia wymagają akurat tego, a nie innego. I z mojego doświadczenia wiem, że dostrajanie stopniowe organizmu do rytmu ziemi akurat tu w tym miejscu daje lepsze efekty, niż niejedna dieta, leczenie (broń Boże nie neguję medycyny), czy znachorstwo internetowe wspaniałych influenserek. Twój organizm, jak żyje tutaj, teraz, to wie, czego dokładnie potrzebuje, a ziemia da mu dokładnie to.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz, dotycząca zakupów targowych. Takie zakupy, a w szczególności fakt, że trzeba je jednak zaplanować, żeby nie łazić jak potłuczony między stoiskami, uczą kupowania tego, co jestem w stanie przejeść, żeby nie wyrzucić. Albo przetwarzania. I właśnie dzięki targom zaczęła się moja przygoda z wekami, przetworami, różnej maści dżemami, powidłami, pomidorami w słoikach, czy ogórami.

Podsumowując – hej, naprawdę nie potrzebujesz tej mieszanki umytych sałat w plastiku, awokado w folii, czy pomidorków w wiaderku, kupionych na „ryneczku” w dyskoncie. Dużo lepiej, a najczęściej także taniej, wyjdzie wycieczka na targ, gdzie kupisz produkty lokalne, tutejsze, a co ważne – sezonowe. Ale o sezonowości następnym razem.