O ogrodzeniach • 1|3 zjawisko, problematyka

Spędziłem w tym roku po raz pierwszy wakacje w Polsce, ściślej mówiąc nad morzem. I te obrazki z plaży, które do tej pory były jedynie mitem, stały się codziennym widokiem. Spojrzałem pierwszego dnia i zobaczyłem, że to, co każdego dnia oglądam w mieście, z czym staram się walczyć, o czym mówić, przed czym ostrzegam, ma zdecydowanie głębsze korzenie. I dopiero tam, gdzieś między nastym gofrem z owocami, a którymś już z rzędu iced lungo, uświadomiłem sobie, że ten spory problem nie tylko działa negatywnie na każdego z nas osobiście, ale także na nas jako społeczeństwo, utrudnia funkcjonowanie ludzi i miasta, a także relatywnie szpeci – i miasto i okolicę.

Chciałbym zacząć od tego, że pokażę, jak bardzo nasze codzienne życie jest pooddzielane, wygrodzone, odosobnione. Co więcej, każdy z nas podświadomie szuka takich miejsc – bo z jednej strony mamy naturalne mechanizmy, przez które poszukujemy miejsc bezpiecznych, nad którymi mamy kontrolę, a z drugiej SUPER-ZIOMEK-KAPITALIZM wmówił nam wszystkim bardzo wiele złych rzeczy – od tego, że ciągle potrzebujemy nowego i nowszego, przez to, że potrzebujemy jak tlenu podróży samochodem osobowym, najlepiej będąc w nim samemu, na zamkniętych, nowoczesnych osiedlach w dużych miastach skończywszy. Dopiero teraz, po bardzo wielu latach świat zaczyna budzić się z jakiegoś letargu, hermetycznego zamknięcia w świecie konsumpcjonizmu i wygodnictwa, zauważając, jak wiele z naszych codziennych, prozaicznych przyzwyczajeń, które wydawać by się mogło nie są możliwe do zmienienia, czy zastąpienia, są nieprawdopodobnie szkodliwe dla nas, jako społeczeństwa, dla środowiska i w efekcie, dla nas samych.

PRYWATNA PLAŻA

Dojechaliśmy nad morze, odebraliśmy pokój i mówię do Magdy – dawaj, idziemy zobaczyć morze. Było miło i sympatycznie, późne popołudnie, wczesny wieczór. Dochodzimy do klifu, z którego roztaczał się przecudny widok na wodę po horyzont. Wychylam się, a tam widok dla mnie, który do tej pory wakacji nad morzem nie spędzał, kuriozalny. Jest ciemno, nikt nie pływa, ludzie przyszli obejrzeć zachód Słońca lub perseidy, a mimo to na plaży wciąż mnóstwo było wydzielonych parawanami „prywatnych plaży”. Ale dopiero następnego dnia zobaczyłem, jak wielka jest skala tego problemu – choć Magda mówiła, że i tak ilość ludzi na naszej plaży jest zdecydowanie mniejsza, niż na modnych, znanych plażach w większych ośrodkach.

(fot. ap)

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że skala potrzeby odgradzania się od innych jest tak wielka. Sam postanowiłem nie używać parawanu z przyczyn ideologicznych, ale wiatr nadmorski zrewidował moje plany i musiałem improwizować, używając ręcznika, gałęzi i kamieni. Jednak jak zdążyłem zauważyć, stawianie parawanowej fortecy, uzupełnionej pół-namiotem z Decathlonu, parasolem i najlepiej jeszcze wyrwanymi roślinami i badylami różnej maści nie jest jedynie sposobem na walkę z wiatrem i spowodowanym tym dyskomfortem, ale próbą walki o swoją przestrzeń, o prywatność. Walką o siebie, o swoje „JA”!

KRAKOWSKI RUCZAJ

Odkąd rozpocząłem studia, prowadzący zajęcia, czy to doktorzy, czy profesorowie, czy inne mądre głowy jako przykład śmierci planowania przestrzennego w Polsce podawali krakowski Ruczaj. Oczywiście, jako początkujący urbanista brałem tę wiedzę jako a priori, nie poddając tego pod wątpliwość. W zasadzie nie do końca w czasie studiów rozumiałem, jak bardzo jest to szkodliwa urbanistyka. Oczy otworzyło mi najpierw to, że moja żona mieszkała kiedyś na głębokim Ruczaju, następnie to, że po ślubie zamieszkaliśmy obok Avii, a ostatecznie przejrzałem na oczy, gdy na potrzeby pracy zacząłem analizować możliwe warianty rozbudowy kolei i sieci tramwajowej na Osiedlu Piastów.

Pierwsze zderzenie z rzeczywistością było, gdy ultra-ekstra-super-mega-nowoczesnym-i-szybkim tramwajem z miasta dojechałem do przystanku Chmieleniec, wysiadłem z niego i złapałem się za głowę. Tramwaj w tym miejscu działa świetnie, jeździ niezwykle (jak na Kraków oczywiście) szybko, punktualnie, często, jest na niego popyt – jesteś pewien, że jedzie przez środek gigantycznego osiedla, a tymczasem wysiadasz i oczom nie wierzysz. Z jednej strony tory tramwajowe, z drugiej Autostrada Ruczajska, czyli dwujezdniowa droga o podwyższonych parametrach i przepustowości, a oprócz tego dwa rzędy niebotycznych ekranów akustycznych i zero zielenie (oprócz wybiedzonej i pożółkłej trawy). Jest niesamowicie głośno, gorąco, słonecznie i całkowicie nieludzko – przejścia dla pieszych przez tę autostradę tylko przy dużych skrzyżowaniach, przejścia przez ekrany przeraźliwie rzadko, sygnalizacja świetlna nastawiona na maksimum przepustowości samochodowej, więc przekraczasz skrzyżowanie na dwa razy, albo biegniesz. Każdy peron przystankowy wydzielony szpetnym, zielonym ogrodzeniem, zmuszającym pieszego do nadkładania drogi. Wszystko całkowicie nieprzystosowane do człowieka, który przecież jest najważniejszym użytkownikiem tej przestrzeni.

(fot. Google Street View)

Cała ta nieludzka przestrzeń to jedno wielkie ogrodzenie – ekrany akustyczne, siatki na peronach tramwajowych, bariery energochłonne między jezdniami, barierki przy przejściach dla pieszych – to wszystko daje pieszemu jeden ważny sygnał:

UWAŻAJ, TU JEST NIEBEZPIECZNIE! NIE JESTEŚ TUTAJ MILE WIDZIANY!

Przestrzeń jest wyraźnie nastawiona na samochody, w drugiej kolejności tramwaje, w trzeciej rowery. Nikt, absolutnie nikt nie myśli w niej o pieszych.

Ale moment, chwila. Wróćmy do początku – dla kogo zbudowany został ten wspaniały, szybki tramwaj? Z perspektywy wysiadającego pasażera komunikacji zbiorowej odnosi się wrażenie, że jesteśmy gdzieś, gdzie nie powinniśmy być, gdzie nie jesteśmy zapraszani, gdzie nie ma żywej duszy, a pieszy to mitologia. A tymczasem, za tymi wielkimi zielonymi ekranami akustycznymi znajdziemy kilka gigantycznych generatorów ruchu – kampus Uniwersytety Jagiellońskiego, ogromne osiedle Ruczaj, korpolandię, osiedle Europejskie. Nie ma się co dziwić, że tramwaj jest ZAWSZE pełny, skoro z pętli na Czerwonych Makach dojedzie się do Rynku w 24 minuty. Dla porównania, w godzinach szczytu, samochodem pokonamy te ok. 8 km w czasie 30-40 minut, w zależności, którą trasę wybierzemy. Tak więc, jest to realna alternatywa. Opłaca się więc zostawić samochód (jeśli oczywiście znajdzie się wolne miejsce) na parkingu P+R przy pętli tramwajowej, obskoczyć miasto komunikacją miejską, wrócić po samochód i jechać do domu, nie generując niepotrzebnie ruchu samochodowego w mieście.

Jak sama pętla jest świetnie wyposażona i dostosowana, szczególnie dla mieszkańców podkrakowskich z ich wspaniałymi samochodami, tak cała linia to jedna wielka kpina z użytkowników i naprawdę nie boję się tak tego tak nazwać. Dlaczego zapytacie? Zajrzyjmy się do mapy okolicy.

(fot. Google Maps)

Wyżej pokazana jest droga przejścia dla potencjalnego użytkownika. Odległość między budynkiem, a pętlą nie jest wcale duża. Niestety, ze względu na znajdujące się pomiędzy nimi wspaniałe osiedle, które jest ekskluzywne, nowoczesne i wygrodzone, pieszy musi przejść prawie dwukrotnie dłuższą drogę, aby ominąć siatkę, dojść do ruchliwej, głośnej i niechętnej pieszemu autostrady ruczajskiej, wystać swoje na światłach, aby dostać się do tramwaju. Jeśli nie ma ochoty na wycieczkę wzdłuż śmierdzącej ul. Bobrzyńskiego, stale skąpanej w Słońcu, a więc związanej z potencjalnym udarem, a na pewno upoceniem i ugotowaniem, może wybrać jeszcze dłuższą drogą, idąc ulicą Lubostroń. Świateł i przebiegania przez ul. Bobrzyńskiego nie ominie.

A co ze służbami, jak radzi sobie w okolicy kierowca karetki, czy straży pożarnej? No, na pewno nie lepiej. Zajrzyjmy do przykładu obok.

(fot. Google Maps)

Wyobraźmy sobie, że w Krakowskim Klubie Jazdy Konnej wybucha pożar. Wzywana jest straż pożarna, która ze względu na wspaniałą przepustowość ul. Bobrzyńskiego oraz małe promienie skrzyżowań i korki na ul. Kobierzyńskiej wybierze tę pierwszą opcję, natrafia na nie lada wyzwanie. Do pokonania ma relatywnie niedużą odległość, ale ze względu na wygrodzone osiedla oraz brak niewielkiego fragmentu drogi, kierowca zmuszony jest pojechać na około, jadąc w najlepszym wypadku jedyne 1,7 km. Jest to 6 minut, w czasie których może stać się nieszczęście – a to optymistyczna wersja – zakładamy, że nigdzie nie ma planowanego remontu, awarii wodociągowej, czy korka.

NIELUDZKA PRZESTRZEŃ

Brak dostosowania do ludzi sprawia, że ich w tym miejscu po prostu nie ma. Miasto stara się walczyć z brakiem użytkowników tej przestrzeni, wprowadzając parki liniowe, zazieleniając ekrany akustyczne, dodając różne fikuśne bajery na przystankach – nic to nie daje. Z prostej przyczyny – jest to tylko pudrowanie trupa. Żadne drobiazgi nie zmienią faktu, że wiaty przystankowe nie spełniają swojej funkcji, że ul. Bobrzyńskiego to długi kawał żywej patelni, gdzie pęd samochodów i długi korytarz stworzony przez ekrany robi z tej przestrzeni jedną wielką turbinę wiatrową, w której czasem można stracić kapelusz, a nawet głowę. Nie zmienią tak łatwo tego, że w imię poprawy przepustowości, zmusili ludzi do nadrabiania kolosalnych odległości z przystanku do domu. Zmiana musi być zupełnie inna, dużo odważniejsza. Rozpoczynająca się trzecia dekada XXI wieku to czas najwyższy na otworzenie oczu i rozprawienie się z XIX-wiecznym podejściem do transportu i mobilności. Bo skutki tej barierozy są przerażające.

Zobacz część drugą:
O OGRODZENIACH, BARIERACH, LUDZIACH-SZCZURACH I AUTOSTRADZIE W CENTRUM MIASTA • 2|3 EFEKTY PODZIAŁÓW

Zobacz część trzecią:
O OGRODZENIACH, BARIERACH, LUDZIACH-SZCZURACH I AUTOSTRADZIE W CENTRUM MIASTA • 3|3 KONSEKWENCJE, PRZECIWDZIAŁANIE